„Ustawa krajobrazowa ma nareszcie zęby” – cieszył się niedawno jeden z portali albo jedna z gazet, jakie przeglądałem. Jeśli tak, to ja sobie życzę, aby te zęby pogryzły w pierwszej kolejności tego mądralę ze spółki Intercity, który jeden z porannych ekspresów z Wrocławia do Warszawy przez Opole kazał zalepić tą reklamową siatką, przez którą od środka niby wszystko widać, tyle jak przez mgłę. Równie dobrze mógł mi konduktor przy wejściu nałożyć na oczy te klapki, w jakie wyposaża się czasem pasażerów linii lotniczych, żeby się mogli komfortowo kimnąć. Ale on mi tylko sprawdził dowód osobisty, bo kupiłem sobie w Internecie bilet imienny, gdyż tam wymagają podania nazwiska przy transakcji. Ostatni raz w ekspresie do Warszawy sprawdzano mi dowód osobisty za Jaruzelskiego, w stanie wojennym, ale i tak tylko jeden raz, a teraz aż dwukrotnie.
Gapiąc się w tę półślepą siatkę, pożyczyłem prezesom Intercity, aby idąc na swoje zwyczajowe cotygodniowe integracyjne sushi, nałożyli sobie taką samą siatkę na swoje modne okularki, a na języki prezerwatywy. Wtedy dowiedzą się, jak mniej więcej czułem się, gdy jechałem ich pociągiem do stolicy, ciesząc się wcześniej jak dziecko, że udało mi się zarezerwować bilet przy oknie. (Mam nadzieję, że tą materią nie okleja się szyb w kabinie maszynistów).
Co z tego, że z polskich domów i przydroży znikną owe paskudne brudne i wypłowiałe płachty zwane banerami, które taki mają mniej więcej skutek reklamowy jak odór z gęby pijaka walor ma zalotny, kiedy cała ta wypłowiałość i brud zyska dzięki pociągom zaletę mobilności? Co z tego, że krajobraz polski wyładnieje, że zbliży się choć o centymetr do sielskich pejzaży z obrazów Brandta lub Siemiradzkiego, kiedy ja tego nie będę mógł podziwiać, bo ktoś mnie robi w konia i wsadza do ślepej wagonowej kiszki? Cóż w końcu krajobrazowi po tym, że przy pomocy ustawy strząśnie ze swego grzbietu marketingowe śmietnisko, kiedy w ten krajobraz wpadać będzie – niczym słonina do wegańskiej sałatki – torpeda pociągu oblepionego reklamą jak taksówka naklejkami burdelu?
Takie właśnie pytania kociły mi się pod fryzurą, gdy jechałem tym Intercity i wgapiałem się w dziurki w siatce, żeby dojrzeć choć kawałek wiosny. Wiadomo, póki ekspres jedzie opłotkami Częstochowskiego, dopóki jest co oglądać: drzewa, zagajniki, polany, łąki. Przyroda. Potem zaczyna się mazowiecki bardak, te wszystkie Grodziska, Ursusy, Milanówki i Wołominy. Estetyczne pandemonium, które oglądać daje się tylko wtedy, gdy sobie do tego dorobimy jakąś antropologiczną lub socjologiczną legendę rodem z książek Andrzeja Stasiuka lub Ziemowita Szczerka (polecam gorąco najnowszą „Siódemkę”!). Następnie jest tunel, który wprowadza nas w gardziel Dworca Centralnego, a potem schody ruchome i już same Lebeskindy.
Przez te nerwy nie obejrzałem nawet na Centralnym co reklamowała siatka. Może to i dobrze, bo szefom tej reklamowanej instytucji też zaleciłbym siateczkę na okulary i gumkę na język, gdy idą na obiad. A na pewno zapytałbym retorycznie (to znaczy bez nadziei na odpowiedź), czy rzeczywiście wierzą, że mknący odludziami i z prędkością 200 km na godzinę pociąg z napisem na przykład nazwy banku na burcie wagonu skłania któregokolwiek z grzybiarzy lub zbieraczy chrustu do założenia sobie w tym banku konta?
Choć dla jakiegoś nowego Brandta lub Gierymskiego (albo dla obecnego Sasnala) byłaby zapewne cudownym tematem taka oto scena? Dwie baby w kaloszach i z torbami z Liedla wypchanymi maślakami stoją u stóp nasypu kolejowego w lesie i ocierając sobie pot z czoła mięsistymi przedramionami, gapią się na pędzące Pendolino oblepione siatką reklamową z nazwą wiodącej telefonii komórkowej. Jedna z nich mogłaby jeszcze robić fotkę telefonem.